Forum www.goodangel.fora.pl Strona Główna www.goodangel.fora.pl
Forum, gdzie mogą spotkać się młodzi ludzie i porozmawiać dosłownie o wszystkim... Nastawione na nieprzeciętność uczestników ;)
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

"Dziennik", my tribute to Lovecraft

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.goodangel.fora.pl Strona Główna -> Proza
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zjadam_glodne_dzieci
Administrator



Dołączył: 15 Kwi 2009
Posty: 425
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Szydłowiec
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 18:40, 02 Paź 2009    Temat postu: "Dziennik", my tribute to Lovecraft

Wprowadzenie po latach napisał:
Poniższe opowiadanie napisałem dawno temu, 27 marca 2006 roku, jako swoisty hołd twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta. Opowiadanie ma wiele błędów i osobiście z chęcią zezwalam każdemu je edytować i poprawiać. Nie przykładałem się chyba zbytnio do jego realności, ani nie chciałem tworzyć głębokich postaci - chodziło raczej o słowa, o umysł, o odbiór i o swoisty obłęd. No i też o żart. Ale żarty w tym opowiadaniu będą mogli rozpoznać tylko fani Lovecrafta.


Budzę się i pamietam jeszcze końcówkę snu: człowiek płonący na środku placu, w blasku widać tylko jego czerń jego sylwetki. Obudziłem się natychmiast! Po przebudzeniu świat był szary, czyli nic niezwykłego się tutaj nie działo. Sen powoli blaknął gdy ja przygotowywałem się do wyjścia z domu.

Czasami wydaje mi się, że żyje w wielu światach, a czasami myślę, że to wielu "mnie" żyje w jednym świecie i jednym ciele. Nie potrafię patrzeć na świat jako na coś skończonego, ale mój umysł jest na tyle rozbity, że postrzegam wciąż to samo. Myślę, że gdybym dostrzegł więcej niż należy, mógłbym oszaleć.

W wolnych chwilach, po powrocie do domu, lubię wyjść na samotny spacer. Ostatnio zdarza mi się to częściej niż kiedyś, tak jakby przywiązanie do ludzi i codziennych widoków zelżało. Lubię miejsca odległe i niedostępne. Oto w pochmurny, szarosiwy dzień wybrałem się do gęstego lasu poza miastem. Zieleń jest tutaj brudna a gąszcze ciemne. Ścieżki są wydeptane przez zwierzęta, a nie przez ludzi. Las jest pełen miejsc zapomnianych i przerażających, ludzie nie chodzą tam gdzie nie trzeba.

Jestem czujny. Nie raz wędrując po lesie napotykałem się nagle na zbierających drwa samotnych starców i starowinki. Zawsze pochyleni, nigdy nie spoglądają na ciebie, dopóki nie miniesz ich i nie będziesz mógł spojrzeć w ich oczy. Są straszni w swoim spokoju i ciszy. Nie chcę patrzeć w ich oczy, aby nie dojrzeć czegoś co nie jest już ludzkie.

Jest w lesie miesjce gdzie kiedyś stał jakiś dom z kamienia. Są tam tylko pozostałości, ktoś rozrzucił kamienie po nim dookoła. Roślinność jest tutaj bujniejsza niż gdzie indziej, więcej tutaj owadów, ziemia jest zawsze podmokła. Ktoś zbudował na tym mokradle kamienny dom, co za absurdalny wysiłek!

Czasami bywam tam nocą, gdy poczuje konieczność samotności. Stare ruiny zdają się emanować ponurym życiem, szczególnie gdy oko ulega złudzeniom przy świetle pełni. Ale nigdy, przenigdy nie podchodzę nawet do domu, gdy w lesie zalega cisza. Nie zniósłbym uczucia złowrogiej obecności, jakiego można doświadczyć w takiej chwili. Człowiek czuje się wtedy zmęczony i chory. Wraca do domu po to aby rozpocząć tydzień nieznanej choroby. Gorączka i majaki.

Staram się nie mieszać życia pośród ludzi z życiem pośród drzew i cieni. Boję się szaleństwa, o jakie możnaby mnie oskarżyć przed ludźmi. Wątpie aby ktokolwiek mógł doświadczyć tego co ja, to przecież wszystko moje odczucia, subiektywne. I jaki miałoby to sens? Niech będzie tajemnicą, że wędruję do tego miejsca zaspokajać niezrozumiałą dla mnie potrzebę.

- - -

Teraz nie ma już nic tylko cisza.

Przybyłem do domku w lesie nocą. To był zły dzień i złe miałem sny nocą. Czując się źle pośród ludzi, nawet tych, którzy chcą mi pomóc, wybrałem się do tego przeklętego miejsca. Zasiadłem w kącie ruin, chcąc tylko spokoju. Jakaś część mnie chciała, aby odszukał mnie tutaj ktoś i wyciągnął ze złego humoru. Siedziałem tak czując jak nachodzi mnie spokój i brak czucia. Wszystko stało się takie powolne. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę z kompletnej ciszy jaka zapanowała wokół. Mimowolnie odczułem coś złego wokół. W moim braku aktywności nie obchodziło mnie to, choć czułem że moje ciało doznaje osłabienia. Nie zapadałem w sen, lecz w odrętwienie. W mojej wyobraźni formowały się kształty i przenikały z obrazem rzeczywistości.

Wyobrażałem sobie przyczyny upadku tego miejsca. Gnicie i gnicie, ukryte w bujności. Budowniczy zgniły gdzieś pomiędzy tym wszystkim. W ciszy usłyszałem jak czyjeś stąpanie łamie gałęzie i ujrzałem pomiędzy drzewami bladą postać. To dziwne, ale wszystko wokół zdawało się być rozświetlone bladą poświatą, choć nie była to pełnia - księżyc lekko świecił.

I oto z lasu wyszedł człowiek najdziwniejszy jakiego widziałem. W zasadzie to wyglądał zupełnie zwyczajne, tylko w tej poświacie emanował upiorną siłą jakiej nigdy nie czułem wcześniej. Widział mnie i to ja byłem powodem jego obecności tutaj. Dojrzałem w jego oczach wielkie obrzydzenie moją osobą i niechęć. Byłem jednak zbyt odległy aby rozumieć.

Doznałem złudzeń na jawie czy też zapadłem w dziwaczny sen, nie wiem. Lecz oto dojrzałem wokół mnie tłum postaci. Chude i mgliste, jakby chciwe materii jaką zagubiły. Czułem się taki mały i pusty, nie mogłem panować nad tym wyobrażeniem. Myśli przychodziły do mnie opóźnione, a ostatecznie złożyłem je w całość po wszystkim. Jakże bowiem można zrozumieć to od razu?

Oto człowiek z lasu przyszedł z powodu zupełnie innego niż myślałem, to było dla mnie jasne, choć samego powodu nie znałem. Wiedziałem, że obecne przy mnie duchy leśne nie są mu przychylne. Była między nimi przepaść gniewu. One były wampirami żywiącymi się na mnie, a on kiedyś już je spotkał. On gardził mną, bo widział we mnie skażenie chorobą dla mnie nieznaną.

Wyszedł człowiek z lasu. Zwykły człowiek. Młody, z oczami wyrażajacymi pewne wątpliwości co do tego czy podoła, ale wierzący w to co robi. W ciemnościach otaczających drzew dojrzałem brudną, brunatną czerwień oczu leśnych starców. Oto widzowie spektaklu najdziwniejszego jaki można dojrzeć w gęstwinach.

Wampirze duchy odstąpiły mnie by zbliżyć się do człowieka, lecz było coś co je odrzucało. Mimo to miały niektóre czelność i siłę by rzucić się na niego. On mimo to szedł jakby ich nie widział, a ja ujrzałem w majakach, że nie raz już był ofiarą tych poczwar. Widząc jego ruchy zrozumiałem, że on ich nie widzi, a jedynie czuje. Jego umysł broni się przed pustką, która mnie opanowała, a ciało opiera się złym wpływom tak jak potrafi.

Oto z dzikich gąszczy przybywają kolejne poczwary, a na tle nieba dostrzegam jak z zakrzywionej przestrzeni przybywają kształty mi zupełnie nieznane - ani ludzkie, ani zwierzęce! Jakieś okropieństwa przybyły by zgnieść tego marnego bohatera? Nie czułem w tym nic godnego emocji, ani nic godnego zainteresowania. Z mojej wyobraźni przypływały wspomnienia ludzi z rzeczywistego świata. Wspomnienia zdarzeń. Zapadałem we własne chorobliwe krajobrazy. Wróciłem myślą do kojących drzew i zielonych polan, świat rzeczywisty zbyt mocno mnie przygniatał.

Gdy wróciłem świadomością do zdarzeń przed domem, okazało się że minęła zaledwie chwila. Człowiek szedł już prawie oblepiony ssącymi zmorami, choć wysysanie szło im wyjątkowo opornie. Te pijawki, mgliste kleszcze, trafiły na kogoś kto nie raz już się z nimi spotkał. Lecz kolejne dziwadła przybywały z lasu. Ujrzałem ja przeto, jak leśni starcy wystąpili. W halucynacjach widziałem ich wątpliwości. Bo oto człowiek był kiedyś ich przyjacielem, a oni nad nim czuwali. Lecz on zapadł w szaleństwo w którym dopuścił się nieznanej mi zbrodni. Czyż mogą go wspomóc w walce ze złem? On jest przecież zdrajcą - czyn, którego dokonał to największa zbrodnia.

Jakaś mglista macka potwora którego nie zna człowiek przylgnęła do mej piersi. Natychmiast wzmogło sie moje widzenie i poczułem, że przed oczami wirują mi kształty. Zacząłem tracić świadomość, widziałem jak wrażenia zmysłowe oddalają się ode mnie - czy jesteście w stanie to zrozumieć?

Nagle jednak kończyna cofnęła się, a ja odzyskałem gorączkową przytomność. Z chorobliwych widziadeł uformowała się senna wizja, która przybyła z nieznanych mi otchłani umysłu. Oto zobaczyłem przed człowiekiem osobę. Osobę, która miała mnie uratować. Lecz ta osoba stanęła przed nim. On jej nie widział - zrozumiałem, że to mój omam. Lecz oto omam przemówił do widziadeł i zjaw.

Pierwsza mowa była skierowana do człowieka, choć ten nie mógł jej słyszeć. Usłyszałem dziwne słowa, o tym że on trwać wiecznie może, a bieg czasu nawet śmierć zmoże. Cokolwiek znaczyła ta fraza, poczwary wokół zawyły, jakby usłyszały bluźnierstwo i klątwę.

Druga mowa była skierowana do leśnych duchów, a te wysłuchały z grymasem bólu, jakby głos osoby karcił je. Albowiem mowa była o tym, że głupota, ciemność i zło zamgliło ich umysły i zbłądzili. Osoba roztoczyła poświatę złotą, sprawiając, że lesni starcy zasłonili swe oczy kościstymi dłońmi lub odwrócili twarze. Głos karcił ich, była bowiem mowa o tym, że żadna zdrada nie została uczyniona ręką tego człowieka i że głupcami są i ślepcami ci, którzy takiej szukają. Poczułem jak tajemniczy mówca wypromieniował z siebie myśli do starców, a ci natychmiast odeszli z polany.

Trzecia mowa nie zaczęła się od razu. Poczwary niepewne tego co się dzieje, wciąż atakujące człowieka lub też zastygłe w bezruchu zwierały się w sobie. Nagle obraz osoby zaczął się rozpadać, lecz w przestrzeni pojawiła się wyczuwalna potężna obecność, której nie można było zlokalizować. Przerażająca siła obecności sprawiła, że poczwary zastygły w miejscu, a mnie zaczęły się porządkować myśli. Jakość wizji zaczęła się słabnąć.

Lecz oto nastała trzecia mowa. Trzecia mowa zaczęła się od słów w języku którego nie rozumiem, choć wiem że chodziło o nadejście momentu w czasie, gdy pradawne bóstwo powróci w nowym kształcie i materii. Mowa ta rozwścieczyła poczwary, albowiem było w niej przewrotnego i bluźnierczego. Lecz oto obecność zniknęła, zostawiając po sobie tylko niewyrażalny wielowymiarowy śmiech istoty przerażająco nieśmiertelnej. Śmiech ten sprawił, że wampiry skuliły się w sobie. Człowiek zaś zdawał się płonąć nienaturalnym ogniem, który spalał przyssane do niego pasożyty.

Był już blisko mnie, gdy oto wystąpiły najbardziej plugawe istnienia, jakie widziałem dotychczas. Ociekające ochydą wielkie galaretowate ciała, w których wnętrzach przelewało sie całe okropieństwo bytu. Części ich ciał formując się parodiowały dzieła natury. Lecz oto powrócili starcy z lasu, czerwonooocy. Wrócili by dokonać pierwszego kroku odnowy samych siebie. Z lasu zaczęły dochodzić odgłosy owadzich skrzydeł. Owady tak wielkie, jakich nigdy nie chciałbym spotkać, przybyły z bagien. Drzewa zdały się ożywać, z ich wnętrza zaś słychać było dudnienie. Coś nieludzo przerażającego przybyło wraz ze starcami. Chmary owadów opadły mgliste poczwary, a konary drzew zdawały się sięgać po galaretowate ochydztwa, aby je rozerwać, spożyć i strawić.

Wampirze stwory porzuciły więc człowieka i porzuciły mnie. Nad nami otworzyli swoje bramy. Zniknęli w zakrzywionej przestrzeni, pewni że jeszcze wrócą.

Ogień człowieka powoli rozpłynął się, gdy ten podszedł do mnie. Spojrzałem w jego oczy, widząc coś nieokreślonego. Jego głos swoją zwyczajnością wyrwał mnie z szaleństwa.

- Jeżeli nie pójdzie Pan do domu to Pan zamarznie, zbiera się na deszcz.

Otworzyłem szerzej oczy i zobaczyłem, że znowu jest ciemna noc, słychać odgłosy lasu, a moje ciało jest nieco zdrętwiałe. Nie mogłem jeszcze nic odpowiedzieć, nie mogłem wydobyć głosu. On jeszcze powiedział:

- To jest bardzo złe miejsce, powinien Pan iść do domu. Nic Panu nie jest? Ja musze natychmiast iść dalej, chyba że potrzebuje Pan pomocy.

Odpowiedziałem z trudem, że nic mi nie jest. Pewnie wziął mnie za jakiegoś pijaka, może narkomana, bo oddalił sie i poszedł swoją drogą. Byłem w szoku po tym wszystkim. Wróciłem do domu i zastanawiałem sie nad szaleństwem jakiego doświadczyłem.

- - -

Czasami wracam jeszcze na to miejsce. Nic tam już się nie dzieje. Może leśni starcy, których już nie spotykam, odganiają złe moce, a może nic się nie wydarzyło. Byłem jednak niedawno w domu mojego przyjaciela, który odziedziczył posiadłość po swoim ojcu. W rozległym pałacyku jest skrzydło, w którym nikt od dawna nie mieszkał, rodzina przyjaciela uważała, że z jakichś powodów jest tam bardzo niezdrowo. Gdy przyjaciel oprowadzał mnie po budynku, czułem że oni tam przybywają. Nie chciałem ich jednak spotkać nigdy więcej.

Po wydarzeniach w lesie nie czułem już pustki, lecz stałem się zdrowym człowiekiem. Nauczyłem się cieszyć życiem i nie poszukiwałem już samotności gdzie indziej niż w zaciszu własnego domu. Nikomu nie opowiadałem o moich przeżyciach, nawet temu przyjacielowi, choć może jemu powinienem. Podobno życie w pałacyku nie służyło mu dobrze, zapadł na jakąś przewlekłą chorobę i zmarł. Myślę, że popełnił samobójstwo, widziałbym bowiem o chorobie i ewentualnym leczeniu. Lecz nie wiedziałem nic. Jego rodzina to skryci ludzie dbający o reputację. Byłem na jego pogrzebie, o którym dowiedziałem się nagle i dowiedziałem się tylko o chorobie.

Skrzydło pałacu wyburzono po tym jak wdowa po przyjacielu zapadła na schizofrenię. Pałacyk sprzedano. Rodzina nie była zainteresowana utrzymaniem tej posiadłości, choć była ona w posiadaniu rodu od dłuższego czasu.

- - -

Kiedyś spotkałem Człowieka z Lasu.

Z powodów pieniężnych przeprowadziłem się do większego miasta, gdzie zdobyłem pracę z lepszym wynagrodzeniem. Moje warunki bytowe na tyle się polepszyły, że co jakiś czas mogłem zdobyć się na małą rozrywkę. W jednej z lepszych restauracji miało odbyć się spotkanie z niezwykłym archeologiem. Badacz ów hołdował stworzonej przez siebie teorii o istnieniu niewielkich lecz wpływowych kultur, które pozostawiły po sobie zagadkowe ruiny w europejskich górach i puszczach. Bardzo chciałem wysłuchać tego człowieka, a motorem mojej ciekawości było to, dlaczego główny nurt nauki odrzucił jego odkrycia. Nie jestem naiwnym człowiekiem, ale z drugiej ręki wiedziałem, że badacz ten faktycznie jako jeden z pierwszych wyciągnał na światło dzienne pewne zagadkowe budowle i formacje.

W eleganckiej sali restauracyjnej, rozświetlonej żyrandolami i pośród srebrnych mis pełnych wszelkiego produktu, pomiędzy czarnymi stojami gości i białymi obrusami, ustawiono małe podium z mikrofonem. Wokół mnie było pełno nieznanych ludzi, z których każdy zapłacił dosyć wysoką cenę za miejsce na sali. Próbowałem zgadnąć czy wykładający jest na sali, niektóre twarze wyglądały na jakby spalone słońcem i zroszone deszczem, lecz czy dzisiaj można tak odnaleźć kogokolwiek?

W pewnym momencie moje oko spoczeło na odległym stoliku w kącie restauracji - jedno z najlepszych miejsc, gdzie w siedziało grono mężczyzn i kobiet, a pomiędzy nimi był Człowiek z Lasu. Nie wyglądał szczególnie, podobnie jak jego goście. Lecz gdy jakiś człowiek obwieścił przez mikrofon, że oto czas na wykład, to właśnie z tamtego stolika wstał postawny mężczyzna, aby stanąć na wzniesieniu i wygłosić mowę.

Po wysłuchaniu nieco naciąganych teorii i niewystarczającej argumentacji, lecz bardzo barwnych wizji nieznanej historii, nadszedł czas pytań z publiczności. Jakże byłem zdziwiony, że na trudne pytanie dotyczące przekazów ludowych w ścisłych tradycjach ustnych głos został przekazany właśnie Człowiekowi z Lasu, jako kompetentnemu znawcy. Przedstawiony jako Pan Tokier, Człowiek z Lasu ściśle odpowiedział na zadane pytanie, zaznaczając, że interpretacja pewnych faktów przez wykładajacego dzisiaj badacza, jest interpretacja badacza, nie zaś jego.

Po całkowitym zakończeniu wykładu, otwarto jeszcze jedną salę restauracyjną, w której przygotowano mały bankiet i miłe dla gości atrakcje. Tutaj moża było swobodnie porozmawiać z każdym. Wiele osób, w tym ukryci pośród widowni dziennikarze nieznanych mi pism otoczyli Badacza, zaś ja podeszłem z kieliszkiem wytrawnego wina do stojącego przy tarasie Pana Tokiera. Oczywiście nie poznał mnie. Zadałem mu kilka prostych pytań dotyczących spraw z wykładu, na które on dał mi wyjaśnienia odmienne od teorii Badacza, powołując się na treści mi nieznane i wykazując się znaczną erudycją. Jego zwyczajny głos i spokojne spojrzenie, a nawet jego zachęcający uśmiech nie mogły ukryć bijącej od niego aury przyjaznej odmienności.

Chciałem bardzo poznać bliżej tego człowieka, ale zdawałem sobie sprawę, że jestem nikim. Wkrótce dołączyli do nas inni goście, z którymi Pan Tokier wdał się w dyskusje zmierzające w najbardziej zadziwiających kierunkach, często wchodząc w obszary trudnych rozmyślań. Zadziwiająca głębia jego myśli i prędkość w jakieś zjednywał sobie ludzi - to było bardzo interesujące.

W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że być może nigdy nie będe miał okazji spotkać już tego człowieka. Widząc z jaką łatwością można z nim mówić o wszystkim, chciałem wspomnieć o dawnych wydarzeniach, w nadzieji na to że stanie się coś nieoczekiwanego. Nie widziałem czego właściwie chciałem. Jednakże nie przemogłem się - wszak zawsze oddzielałem dwa światy od siebie.

Ostatecznie wyłączyłem się z dyskusji, a tylko w pewnej odległości przysłuchiwałem się rozmowom.

Wspominam tylko kawałek dyskusji pewnego człowieka, który z błyskiem w oku pytał Pana Tokiera o jakieś rzekomo przeklęte księgi, na co otrzymał enigmatyczną odpowiedź:

- Och, istnieje na świecie zło, o którym człowiek nie ma pojęcia. Wobec ludzkości popełniane są zbrodnie tak wielkie, że mówić o nich nie sposób. Są księgi, których studiowanie prowadzi ludzi bliżej zła, ponieważ nie są oni gotowi na zrozumienie pewnych spraw.

Następnie wypowiedział niezrozumiały dla mnie żart na temat jakiegoś przeklętego tomu cytując z uśmiechem pewną anglojęzyczną frazę, którą jego rozmówca wypowiedział po polsku: "Nie jest zmarłym kto może spoczywać wiekami, nawet śmierć może zemrzeć wraz z dziwnymi eonami." Obaj panowie uśmiechnęli się na ten niezrozumiały dla innych dowcip, a ja zastanawiałem się gdzie już usłyszałem podobne słowa.

- - -

W moim życiu czegoś brakowało. Minęło sporo czasu od mojej ostatniej bytności w lesie. Wokół miasta w którym teraz żyłem nie było takich lasów. Tutaj moją samotność konsumowałem w labiryntach centrów handlowych. Co prawda nie mogłem znieść reklam, ale chodząc pomiedzy półkami różnych produktów i udając że czegoś szukam miałem czas na samotność. Moim dziwnym nawykiem było przychodzić do wielkich marketów tuż przed ich zamknięciem. Gaszono wówczas część świateł, a garstka kupujących stała już tylko przy kasach. Ja jeszce w ostatnich minutach kręciłem się pomiędzy wysokimi półkami. Czułem gdzieś w tym atmosferę przytłaczającego wysokiego gąszczu.

Przełomem jednak było odkrycie pewnej ulicy. Lubiłem chodzić na spacery po okolicy gdzie ona się znajdowała, jednakże nigdy na nią nie trafiłem. Na jej obu końcach znajdowały się przystanki autobusowe, co sprawiało, że jej mieszkańcy - przeważnie starsi ludzie - wędrowali zawsze do jednego z nich. Ze względu na długość tej ulicy nikt nigdy nie szedł z jednego jej krańca na drugi, lepiej było wziąść tani autobus.

Nigdy jednak nie zwróciło mojej uwagi to, że nie widziałem nikogo wychodzącego z domów znajdujących się w połowie drogi między końcami ulicy. Wszyscy ludzie mieszkający przy ulicy, których spotykałem pochodzili z bloków i domków znajdujących się niedaleko przystanków. Co więc znajdowało się w przy tej części ulicy, którą wszyscy mijali wewnątrz autobusów i samochodów, a nikt nigdy nie przechodził tamtędy pieszo?

Podczas jednego z moich spacerów wybrałem się tamtędy. Stare domostwa, niektóre zabite deskami. Zarośnięte ogrody. Wiele domków wyglądających na zamieszkałe, ale nikt nigdy ich nie opuszcza. Zatrzymałem się pod jednym z takich domków, w oknie było światło. Latarnia pod którą stałem zgasła. Przez gęste firanki dostrzegałem tylko, że ktoś tam żyje.

Przechodząc się jeszcze spoglądałem na zaniedbane ogródki. Zdawało mi się, że w jednym z nich widziałem starszego człowieka, który w dziwaczny sposób przypomniał mi leśnego starca. Ten jednak patrzył się na mnie zza płotu, jakby pytał się, czemu nie wziąłem autobusu. Jego puste oczy otoczone zwisającą skórą, zdawały się mnie odpędzać - "odejdź intruzie". Stał tak i odprowadzał mnie wzrokiem. Dla mnie było to zachowanie dosyć dziwaczne i bardziej właściwe zamkniętym społecznością wiejskim.

Gdy wracałem już w okolice przystanku i czekających tam ludzi odniosłem dziwne wrażenie, że przywlokłem coś z sobą. Ludzie z przystanku patrzyli na mnie, jakbym miał coś wypisane na czole. Pies pewnej starszej pani zaczął na mnie nawet podejrzliwie szczekać.

Gdy wróciłem do domu żona przywitała mnie pytaniem czy wszystko w porządku, bo wyglądam jakoś blado. Zwróciła też uwagę, że moje ubranie wydziela dziwnych zapach. Tak faktycznie było. Zapach był delikatny, ale odrzucający. Nie miałem pojęcia skąd mógł się wziąść. Wiedziałem tylko jedno - na tej ulicy jest coś co mnie przyciąga, tak jak kiedyś leśne ostępy.

- - -

Dermatolog nie potafił dokładnie zdiagnozować przyczyn problemu. Moja skóra wydzielała dziwny zapach i łuszczyła się w przypadkowych miejscach na moim ciele. Przepisał mi różne lekarstwa, miałem wrażenie, że będę pierwszym, który użyje niektórych z nich. Problem zaczął się po tym jak zacząłem chodzić wieczorami po Ulicy.

Wieczory na Ulicy są dosyć upiorne, ale przechadzanie się nią jest jak słuchanie zgranej symfonii. Odczuwałem z tego jakąś perwersyjną przyjemność w znaczeniu którego nie potafię wyjaśnić. Czułem w skrytości ducha, choć nie przyznawałem tego przed sobą otwarcie, że igram z czymś nieznanym i że mnie to niezwykle bawi.

Starzy ludzie w ogródkach przy Ulicy nie rzucali mi już długich spojrzeń, choć krótkie łypnięcia, którymi mnie obdarzali, wcale nie były miłe. Zauważyłem, że zwisająca skóra z ich twarzy czasami porusza się jakby wypowiadali do siebie jakieś słowa. Nie zajmowałem się nimi. Interesowały mnie te stare rudery zabite dechami. Zastanawiałem się co tam się znajdowało, kto tam żył i co mogło pozostać. Byłem już za stary na młodzieńcze wybryki, nie zamierzałem się tam dostać. Często jednak spoglądałem w puste okno, niezabite, jednego z domów. Znajdowało się na strychu i czasami zdawało mi się, że widzę tam światełko.

Przy Ulicy mieszkała jedna w miarę przyjazna osoba - była to Pani Stasia, która pomimo lat żyła tutaj spokojnie w otoczeniu dużej ilości kotków i piesków. Spotykałem ją czasami, gdy wychodziła z niektórymi na spacer. Zawsze pytała się o godzinę. Zawsze. To właśnie przy tej okazji zauważyłem, że w tym miejscu moja sieć telefonii komórkowej ma zanikający zasięg.

Pani Stasia nigdy nie obdarzała mnie tymi strasznymi spojrzeniami tutejszych mieszkańców. Może dlatego, że jej zwierzaki mnie lubiły. Aby wykarmić takie stadko trzeba trochę pieniędzy, ale Pani Stasia otrzymuje wysoką rentę po zmarłym mężu, wojskowym jakiejś wysokiej rangi.

- - -

Obudziłem się w otoczeniu domowników. Był środek nocy, ja stałem na łóżku, a oni dosyć przerażeni patrzyli na mnie. Byłem zdziwiony, a nawet rozśmieszony ich minami. Lunatykowałem. Recytowałem wiersze w językach, których nie znałem. Byłem też poobijany, co dziwnie pasowało do koszmarów jakie mi się zdarzały. Humanoidalne istoty o przerażających, gadzich oczach atakowały mnie.

Za dnia nie potafiłem się skoncentrować. Wziąłem urlop. Wiedziałem tylko, że odpowiedź jest na Ulicy. Czułem się jak pijany, nie mogłem niczego zapamiętać. Nawet wysłowić sie nie mogłem. Myliłem słowa i nie rozumiałem wypowiedzi ludzi. Dobrze to jednak maskowałem i brano to za moje roztargnienie.

Wyruszyłem na Ulicę. Ludzie w ogródkach jak zwykle dziwnie na mnie patrzyli. Miałem jednak wrażenie, że z ich twarzy wyłaniają się gadzie języki. Nawet patrząc w twarz Pani Stasi wydawało mi się, że pod jej skórą są jakieś łuski.

Idąc ulicą potknąłem się i upadłem. Ku mojemu zdziwieniu nie mogłem się podnieść. Czas zwolnił zupełnie, a ja czułem, że jestem sparaliżowany. Usłyszałem też w głowie głosy. Głosy, które budziły we mnie wątpliwości co do szczęśliwości mojego życia, co do prawdziwości moich uczuć i myśli. Ich mądre słowa wskazywały mi niedoskonałości małżeństwa i wypaczenie świata. Wskazywały mi jak wiele spraw to tylko iluzje. Nawet samo życie okazało się nieprawdziwe. W niezwykle szybkim tempie wszystko co było dla mnie stałe, stało się płynne i względne. Głosy natarczywie mnie edukowały niszcząc wszelkie struktury w moim rozumieniu. Zrozumiałem, że nawet mnie nie ma.

Wiedziałem dokąd to zmierza. Niedługo umrę. Psychicznie. Ale głosy dały mi do zrozumienia, że i tak na tym świecie nic lepszego nie mogę zrobić. Tylko śmierć jest wyjściem.

Po chwili podniosłem się. Czy to były tylko moje myśli? Czy słyszałem głosy? Odeszłem z Ulicy, nie wracałem tutaj już.

- - -

Moje problemy skórne i wszystkie inne zniknęły. Ja zaś zacząłem zgłębiać filozofię, a nawet zająłem się ćwiczeniem jogi. Filozofia jogiczna, a także studiowany przeze mnie buddyzm, ukazały mi inny świat. Obudziła się we mnie narkotyczna potrzeba zgłębienia prawdy o świecie i moim istnieniu. Pratykowałem cierpliwie, a umysł mój otworzył się na świat nieznanych myśli. Każda medytacja przynosiła coś nowego.

Praktykowaliśmy całą rodziną. Joga jest zdrowa. Praktykowaliśmy u nauczycieli, ale ja sięgałem też samemu po różne materiały. Zacząłem doświadczać odmiennych stanów świadomości. Dzieci zaczęły widzieć aury, a ja doświadczałem stanów, w których poznawałem iluzoryczność świata, mojego własnego umysłu, a nawet fałszywości bycia obserwatorem. Czasami odczuwałem dziwną błogość, do której chętnie wracałem.

To było kilka lat praktyk.

Żona odeszła. Nie była w stanie zrozumieć, nie chciała się wyzwolić. Dzieci zostały ze mną. Nie przeszkadzało mi to, ja już byłem blisko zupełnego wyzwolenia. Wiedziałem, że to wszystko sie naprawi jakoś. A jeżeli nie, to i tak nie ma to znaczenia - niedługo osiągnę to co należy, cokolwiek to jest.

Teraz jestem tuż przed wielkimi wydarzeniami. Myślę, że mogę zakończyć pisanie tego dziennika.

- - -

- - -

Jako była żona autora tego dziennika czuję, że powinnam dokończyć historię jego życia, a sam dziennik przekazać odpowiedniej osobie. Dziennik pisany przez mojego męża to zapis postępującego szaleństwa, ukrytego w najbardziej ukrytej postaci w jakiej można je ukryć. Obecnie mój mąż nie żyje, popełnij samobójstwo. Nasze dzieci są obecnie leczone psychiatrycznie w zakładzie zamkniętym w Bydgoszczy.

Mąż był zawsze człowiekiem żyjącym w wewnętrznym rozbiciu. Opisane w dzienniku wydarzenia chował w tajemnicy, ale dla mnie było jasne, że za swojej młodości przeżył coś co odcisnęło na nim swoje piętno. Zawsze przejawiał pociąg do rzeczy tajemniczych, często zwracał uwagę na szczegóły dla innych nieistotne. Bardzo lubił lasy i zwierzęta, a ludzi traktował jako coś w połowie złego, co trzeba tolerować. Fascynował się śmiercią, lubił cisze cmentarzy i zbierał informacje o okolicznościach śmierci ulubionych pisarzy, artystów, ludzi ze swojej rodziny - wszystkich.

Miał w sobie coś bardzo dobrego, coś co było w nim zawsze, gdy bylismy razem. Było to głeboko ludzkie. To coś walczyło z czymś innym, co nie było mi znane.

Problemy zaczęły się gdy zaczął wędrować wieczorami po pewnym osiedlu. Nie wiem jaką ulicę opisuje on w swoim dzienniku, nie udało mi się jej odnaleść, choć chciałam. Syn śledził go swego czasu, ale nie zapamiętałam jego wskazówek, a nikt nigdy nie wymawiał nazwy tej ulicy.

Mąż bardzo się zmienił przez te spacery. Ale najgorsze było to jak zajął się jogą. Nie jestem osobą zainteresowaną ezoteryką, nigdy nie czułam zainteresowania takimi sprawami. Gdy zajął się jogą i zainteresował tym dzieci zaczęłam czuć się źle we własnym domu. Oni byli uśmiechnięci, ale wygłaszali dziwne poglądy, mówili o nierzeczywistych sprawach. Stali się też bardzo odlegli. Pozornie zawsze szczęśliwi, uśmiechnięci i mili, ale ja czułam, że są jak roboty. Duchowo oddalali się od życia i ode mnie.

Może ktoś inny walczyłby o nich, ale ja w ich obecności czułam się jakby coś przesłoniło mi umysł. To bardzo dziwne, ale świat był inny. Insynkt kazał mi uciekać, choć nie od nich. W domu było coś jeszcze, coś co mnie przerażało. Bałam się przeglądać w lustrze i patrzeć na ich twarze. Szczególnie wtedy gdy były takie nieruchome i gładkie.

Nocami w naszym domu słyszałam kroki, choć wszyscy już spali. Otwierały się drzwiczki szafek. Oni brali to za dobry znak, choć jak twierdzili, są to oznaki traconej w niekotrnolowany sposób "energii". Ja musiałam uciekać stamtąd. Chciałam ratować synów, ale coś sie stało ze mną i nie byłam w stanie z nimi rozmawiać. To nie byli ludzie, których spłodziłam!

Szukając odpowiedzi na to, skontaktowałam się z organizacjami zajmującymi się psychomanipulacją. To tam spotkałam kogoś o kim wspomina w dzienniku mój mąż, Pana Łukasza Tokiera. Ten niezwykły człowiek podjął się leczenia mnie i wytłumaczył, że na moją rodzinę jest już za późno. Nie chciał jednak mówić nic więcej.

Kiedyś Pan Tokier w przypływie dobrego humoru wyjawił mi, że wie o dziwnej ulicy i o rzeczach które tam się dzieją (nie powiedział o jakie rzeczy chodzi). Wie też co się dzieje z moim mężem. Stwierdził jednak, że z pewnych powodów nie może mu pomóc i że tylko mój mąż jest sam w stanie sobie pomóc. Mówił też o demonicznych siłach, które w ten sposób mszczą się na moim mężu za coś co kiedyś musiał im zrobić. Był wyraźnie poruszony całym zdarzeniem.

Po terapii Pana Tokiera nie jestem już w stanie funkcjonować jako normalna jednostka. Nie mogę też nic wyjawiać ponad to co już wyjawiłam. Celem tego wpisu do marnych resztek dziennika mojego męża jest przekazanie ostrzeżenia.

- - -


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.goodangel.fora.pl Strona Główna -> Proza Wszystkie czasy w strefie GMT + 6 Godzin
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin