Forum www.goodangel.fora.pl Strona Główna www.goodangel.fora.pl
Forum, gdzie mogą spotkać się młodzi ludzie i porozmawiać dosłownie o wszystkim... Nastawione na nieprzeciętność uczestników ;)
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Ludzie, którzy nie mogą pojąć

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.goodangel.fora.pl Strona Główna -> Gniazdo Lucyfera
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zjadam_glodne_dzieci
Administrator



Dołączył: 15 Kwi 2009
Posty: 425
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Szydłowiec
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 14:53, 01 Paź 2009    Temat postu: Ludzie, którzy nie mogą pojąć

Jakiś czas temu odkryłem, że był we mnie zebrany przez lata wielki żal do "ludzi, którzy nie mogli pojąć". Kim są Ci ludzie? To Ci wszyscy, którzy nie mogli zaakceptować, zrozumieć, przyjąć do siebie pewnych prawd na temat drugiego człowieka i przez to ranili go przez to niepomiernie pomimo swoich najlepszych intencji.

Zilustruję to najpierw przykładem z życia kogoś innego niż ja sam. Znam człowieka, który ma problem z jednym ze swoich oczu. Od dzieciństwa nie funkcjonowało ono do końca prawidłowo. Nie znam szczegółów, ale wszystko objawiało się tak, że człowiek ten nie mógł dobrze widzieć. Rzecz działa się w latach 70 i ludzie wtedy nie byli jeszcze tak światli jak dzisiaj. Człowiek ten był wtedy jeszcze dzieckiem. Mówił rodzicom, że nie widzi dobrze na jedno oko i rodzice brali go do lekarzy, którzy to potwierdzali. Zebrano dokumentację medyczną i nawet robiono operacje. Jednakże matka chłopca przez ponad 30 lat nie mogła uwierzyć w jego chorobę. W jej mniemaniu takie schorzenie nie mogło mieć miejsca, a chłopiec udawał z jakiś przyczyn. Dlatego każdego dnia próbowała wszelkimi sposobami, podstępnymi sztuczkami, fortelami, odkryć fałszerstwo swojego syna. Dzień po dniu szukała dziury w jej zdaniem doskonałym aktorstwie. Chłopiec przestał być chłopcem, stał się mężczyzną, a rzecz dalej miała miejsce. Oczywiście on sam dobrze wiedział o dziwnym postępowaniu matki, ale nie wiedział co z tym zrobić - matka nie była przekonana przez dane medyczne, ani przez lekarzy, ani przez nikogo. Cierpiał więc w samotności i nikt nie wie ile się wycierpiał. Co ciekawe, matka jego z zawodu była pielęgniarką, a mimo to nie mogła uwierzyć w istnienie owego schorzenia...

Matka chłopca nie mogła pojąć. Dlaczego? Tego nie wie nikt. Dzisiaj pojmuje, bo sama na starość przeżyła wiele medycznych schorzeń, które ukazały jej w jak bardzo ograniczony sposób pojmowała świat. Nie zwróci to jednak cierpień jej syna.

A teraz z mojego życia. Od małego trapiły mnie dwie szczególne przypadłości. Pierwsza, to wada wymowy. Wada dziedziczna. Jeździłem do logopedów, robiłem różne ćwiczenia i generalnie byłem oficjalnie, legalnie, medycznie jąkąjącym się człowiekiem, gdzie powodem jąkania była odziedziczona neurologia, Tym nie mniej moja polonistka w podstawówce nie mogła tego pojąć. To się chyba nie mieściło w jej głowie, że problem z mową może nie wynikać z nieśmiałości, ale z fizycznej niemożności. I zmuszała mnie do publicznych wystąpień, recytowania wierszy i wszystkiego, gdzie wymagano mówienia. To wszystko były dla mnie zadania nie do realizacji i zawsze płakałem, dostawałem dreszczy, moje poczucie wartości malało do zera, czułem się poniżony i - przede wszystkim - zignorowany. Zadawałem sobie pytanie "dlaczego ktoś mi to robi?". Przecież to nie miało sensu. Ale moja polonistka nie mogła pojąć, że jej próby pokonania mojego jąkania są bez sensu. Nie mogła pojąć, że ona mi nie pomaga! Ona zadawała mi nieustanny ból.

Wielu było nauczycieli podobnych do niej. Każdy z nich chciał dobrze. Każdy chciał mi pomóc. Tylko żaden z nich nie rozumiał, że ja tej pomocy nie chcę, że jej nie tylko nie potrzebuję, ale że ta pomoc jest szkodliwa. Logopedzi już mieli okazję mnie poznać i jako specjaliści zrobili co mieli. Powiedzieli, aby mnie zostawić, bo wada ustąpi sama wraz z rozwojem mózgu i mieli rację.

Nienawidziłem bycia odpytywanym w szkole. Znałem odpowiedzi na pytania nauczycieli, ale nie mogłem ich wypowiedzieć! Chciałem, aby dali mi możliwość pisania odpowiedzi, ale oni chcieli słuchać, bo chcieli mi pomóc. Przez lata miałęm do nich wielki żal. Niektórzy z nich kazali mi zostać po godzinach, aby mi tłumaczyć, jakie mają cudowne remedia na jąkanie się. Mówili mi, abym się koncetrował, pilnował własnej mowy, mówił powoli, śpiewał etc. Tymczasem jedyne remedium jakie było mi potrzebne to zostawić mnie w spokoju!

To było straszne żyć z tym wszystkim.

Inaczej było z inną moją dolegliwoscią - z zaburzeniami widzenia obuocznego. Od dzieciństwa miałem problemy ze wzrokiem. Okuliści diagnozowali u mnie krótkowzroczność i nosiłem okulary od bardzo wczesnego wieku. Mimo to coś jednak było nie tak, bo nie posiadałem takiej sprawności w widzeniu jak inni. Musiało minąć wiele lat nim zdałem sobie sprawę, gdzie leży różnica. Otóż ja widziałem dwa obrazy - oddzielnie każdy obraz z każdego z oczu - podczas, gdy wszyscy wokół mimo patrzenia dwoma oczami widzieli obraz jeden. Próbowałem o tym rozmawiać z ludźmi, ale nikt mnie nie rozumiał. Było to niepojęte, że mógłbym widzieć w tak kuriozalny sposób jak opisuję. Myślałem więc, że może rzeczywiście problem nie istnieje, że go sobie wydumałem - byłem wtedy jeszcze młody i ufałem w to, co mówiło otoczenie. Ale widzenie dwóch obrazów z czasem stawalo się męczące. Zacząłem miewać bóle głowy i bóle mieśni oka. Czasami z trudem mogłem poprawnie widzieć, odczytywać informacje z odbieranego obrazu. Zrobiło się to nieznośne i ponownie zacząłem o tym rozmawiać z ludźmi, z rodzicami i próbować szukać pomocy. Nikt jednak kompletnie mi nie wierzył! Przez tyle lat rutynowe kontrole u okulistów nic nie wykryły i nawet przecież chodziłem na kurs prawa jazdy, jeździłem samochodem. Jakże to możliwe, że miałbym mieć przez tyle lat utajoną niewykrytą wadę i to jeszcze tak fantastyczną? Ludzie nie mogli pojąć. Wziąłem się więc za to sam. Płacąc z własnej kieszeni chodziłem po okulistach, instytutach, neurologach. Miałem robione rezonanse magetyczne i tomografie. Dopiero wtedy ludzie zechcieli się mną zainteresować. Ale też nie dlatego, że mam problem ze wzrokiem - raczcej dlatego, że podejrzewano iż w jakimś sensie nie jestem normalny, że mam jakieś uszkodzenie mózgu, guza czy cokolwiek innego. I co ciekawe, żaden lekarz, ani żadno badanie nie wykryło żadnej wady! A lekarze otwarcie mi mówili, że ja chyba zmyślam! Dopiero wtedy pewien człowiek leczący się na wzrok od wielu, wielu lat, polecił nikomu nieznanego okulistę z małej mieściny przy granicy niemieckiej. Odwiedziłem tamtego człowieka i on w ciągu 5 minut zdiagnozował moją wadę, skonstruował działające okulary dla mnie i wyjaśnił wszystko. Dla wszystkich był to szok.

Najgorsze jednak jest to, że wiele osób do dzisiaj nie pojmuje mojej wady, nie rozumie jej, nie akceptuje. Osoby mi bliskie pytają się mnie co jakiś czas i robią jakieś sztuczki, aby sprawdzić, czy to wszystko nie mój wymysł. To jest tak wybitnie upakarzające, gdy ktoś tak robi, że aż nie wiem co wtedy myśleć. Ludzie sprawiają mi straszny ból nie pojmując, że ja nie kłamię.

Ogromnie to bolesne, gdy ludzie nie mogą pojąć. Wszystko byłoby prostsze, gdyby po prostu uwierzyli. gdyby po prostu zaakceptowali, gdyby przestali szukać w tym co odmienne jakiegoś kłamstwa, oszustwa, fałszu.

A to przecież nie wszystko jeszcze. Zostało jeszcze coś, czego tak naprawdę nigdy nie nauczyli się rozumieć, akceptować, pojmować. Więcej, oni nawet nie chcą tego mieć w swojej świadomości. Oni nie chcą mnie takiego jakim jestem naprawdę, bo nie pojmują mnie. Nie pojmują mojego myślenia, które jest odmienne niż ich własne, mojego odczuwania, które jakby czuje inaczej, moich marzeń, które są większe od ich małych ambicji, moich snów i wewnętrznych przeżyć, które są szersze niż oni są gotowi przyznać. Oni nie chcą tego wszystkiego, bo rujnuję ich spokój, bo każę im otworzyć umysł i wyobraźnię. Z najlepszą intencją chcą mnie naprawić, uczynić takim samym jak oni. We wszystkim co robią widzę lęk przed czymś, co ich przerasta.

Pewnego dnia wyjdzie na jaw wiele niecodziennych faktów dotyczących mojej osoby i wiem, że znowu będzie ten brak pojmowania. Znowu Ci wszyscy ludzie chcący "pomóc mi" wtedy, gdy trzeba mnie zostawić w spokoju.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Przetchlinka
po studencku



Dołączył: 16 Kwi 2009
Posty: 135
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Fellem
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:03, 03 Paź 2009    Temat postu:

Moi bliscy nie potrafią pojąć, że mówienie mi o nauce (ale tylko z ich ust, z ust mamy, babć i najbliższej rodziny) sprawia że nabieram do niej obrzydzenia.
Od przedszkola zaczęły się moje problemy z kontaktami z wychowawcami i opiekunami, a to stało się przez mały, niby nic nie znaczący epizod- podczas pierwszego dnia w przedszkolu zafascynowana akwarium chciałam wyłowić ryby specjalną siatką.
Pani przedszkolanka okrzyczała mnie bardzo. Płakałam i czułam się upokorzona, bo nie chciałam zrobić nic zlego, a jedynie spełnić swoją zachciankę dziecięcą (do dziś wyławianie ryb mnie fascynuje i jak widzę akwarium i obok tą siatkę do wyławiania ryb to mam ochotę to uczynić!).
Gdy wróciłam do domu mama też zbagatelizowała problem.
Ale nikt nie wziął pod uwagę tego, że był to 1. dzień odłączenia mnie od matczynych ramion i że w dodatku niedawno przed tym straciłam ojca. (teraz widzę że to również mogło mieć wpływ na moje odbieranie tych wydarzeń z przedszkola).
Od tego czasu codzienne wizyty w przedszkolu były dla mnie koszmarem. Dzień w dzień płakałam idąc do przedszkola (a było ono zlokalizowana zaraz obok mojego bloku!) i nie chciałam jeść obiadów które mi wciskano.
Płakałam podczas pobytu w przedszkolu i nie lubiłam brać udziału w niczym co tam organizowano.
Na domiar złego, gdy płakałam, przedszkolanka (która do dziś wbudza we mnie strach i obrzydzenie) kazała mi siedzieć samotnie przy stoliku i nie odchodzić od niego dopóki się nie uspokoję.
Choć miałam kilka lat, doskonale pamiętam trzy momenty z przedszkolnego życia:
1) okrzyczenie mnie za wyławianie ryb
2) usadzenie mnie przy stole dopóki nie przestanę płakać
3) kara za ganianie się z chłopakami

Co do punktu trzeciego, to ganiałam jednego chłopaka z innymi. Pani usadziła nas przy krześle na którym sama siedziała, na podłodze i mieliśmy siedzieć po turecku dopóki nas nie puści.
W pewnym momencie obudziłam się jakby ze snu, jak przez mgłę zobaczyłam nachyloną nade mną przedszolankę, która mówiła "Zuzia, już mozesz wstać!"
Zobaczyłam że chłopcy już dawno wstali i poszli się bawić, a ja zamyślona siedziałam,. Pani ockneła mnie i jakby do "głupiej" mówiła, że już mogę pójść. Czułam się źle. Odobcowana, zagubiona. Czułam, że jestem inna niż wszyscy, bo żyję w większości w świecie swych myśli i marzeń niż z innymi ludźmi. Każda zaś próba zaasymilowania się z rzeczywistością (zainteresowanie akwarium, zabawa z chłopcami, wyrażanie swych uczuć poprzez płacz- czyli uzewnętrznienie się) kończyły się karą i poniżeniem.
Dlatego do dziś żyję w świecie marzeń, ale teraz i to mi wypominają.

Uraz z przedszkola został zakorzeniony głęboko w mojej dziecięcej psychice. Pamiętam jeszcze moment, gdy pewnego dnia znów zapłakana weszłam do przedszkola i było mi wstyd że płaczę. Szłam wolno , widziałam swoje buty po patrzyłam w dół (miałam takie tenisówki, czerone w czarne wzorki), pamiętam moment gdy wolniutko obkrążałam jakąs budowlę z drewnianych klocków którą wybudowały inne dzieci. Były zafascynowane zabawą, a ja czułam gorycz i smutek. Żal do całego świata że zostawili mnie wśród tych dzieci, blisko znienawidzonych opiekunek. Wolałabym siedzieć cały dzień w domu i sobie marzyć.

Później w podstawówce, czułam się trochę lepiej. Byłam zdolna i dobrze się uczyłam. Miałam dobrą koleżankę, a moja mama była wcdyrektorką, co mnie trochę budowało Very Happy. Jednak kiedy poszliśmy do klas 4-6, moja nauka zaczeła przybierać postać przymusu.
Moja mama coraz częściej wymagała ode mnie że mam mieć dobre stopnie i porównywałam się do innych dobrych uczennic.
Byłam bardzo zdolna, ale nacisk i ciągłe porównywanie sprawiało że nie chciało mi się uczyć.
Sukcesy jednak budowały mnie, mimo , że zaczęłam odczuwać coś w rodzaju depresji wieku dojrzewania.
Nie identyfikowałam tego jednak z nauką, a bardziej z kontantami z innymi uczniami.

W podstawówce miałam bardzo zły okres. Najgorszy (wtedy tak myślałam). Miałam myśli samobójcze. Płakałam przed pójściem do szkoły- prawie każdego dnia. Nie umiałam dogadać się z innymi na dłuższą metę, bo nie myślałam jak oni.
Byłam bardziej uczuciowa, wrażłiwa, nie lubiłam ( i mówiłam to otwarcie) rozmawiać o "pierdołach". Chciałam rozwikłać zagadki wrzechświata, a dzieci gadały o ... nawet nie pamiętam o czym one rozmawiały.. nie za bardzo ich słuchałam.
W klasach 4-6 zaczeła się też konkurencja jesli chodzi o to jak kto wygląda, co posiada, jak sięubiera.
Wyłączyłam sięz tego bo nigdy nie lubiłam na to zwracać uwagę. Nikt mnie nie szykanował ani nie odrzucał, bo nie wyróżniałam się negatywnie.
Doceniano mnie, ale ja już nie chciałam uwagi kogokolwiek.
Dodam że w podstawówce moja babcia co dziennie gdy siedziałam w pokoju włączała mi kasety z angielskiego i kazała ich słuchać. Zatykałam uszy, ale ona myslala ze robi dobrze i z uśmiechem siedziała i nie wyłączała radia.
Kiedy nikt nie widział, włączałam lekcje z angielskiego bo mam duże zdolności językowe, uczyłam się go wtedy z przyjemnością. Ale gdy tylko babcia powiedziała "poucz się angielskiego", to odrzucało mnie to i już nie miałam na to ochoty.

W gimnazjum zaczęło się moje obrzydzenie do nauki. Do nauki szeroko pojetej. Już nie chodziło o angielski ani o cokolwiek konkretnego. Wszystko. Nienawidziłam się uczyć. Nienawidziłam szkoły. Nie interesowało mnie szkolne życie.
Byłam w klasowej grupce "elitarnej", tych "rządzących". Jednak tylko na początku, bo później mnie z niej odepchnięto i przez krótki okres z lekka szykanowano Very Happy
A to dlatego, że znów- nie interesowały mnie rzeczy o których się mówiono, ja chciałam rozmawiać o czymś innym. W tym momencie przestałam chcieć się zaasymilować.
NIe zależało mi na klasie ,na znajomych ze szkoły. miałam kilkoro dobrych znajomych spoza szkoły, którzy mnie rozumieli.
To mi wystarczało. Ludzie ze szkoły nic już do mnie nie mieli, ale za to nauczyciele mieli do mnie żal. Żal za to , że "córka nauczycielki, a tak się opuszcza, tak się nie interesuje".
Wybrano mnie na skarbnika, ale przez moje zamyślanie i życie w świecie marzeń nie umiałam tego ogarnąć.
Pewnego dnia w gimnazjum popłakałam się i powiedziałam mojej wychowawczyni wprost że nie obchodzi mnie życie klasy i szkoły i że nie zamierzam się w nie angażować.
Moja mama oczywiście chciała, abym wciąż miała dobre stopnie, co mnie odpychało do granicy wytrzymałości.
Do liceum poszłam z wewnętrzną nienawiścią do nauki.
Ale i tam miałam opinię dobrej uczennicy (przy składaniu papierów moja przyszła wychowawczyni której ja jeszcze nie znałam powiedziała "O Zuzia, na ciebie czekaliśmy!")
A więc musiałam dać z siebie wszystko. jednak w 2 klasie moja nienawiść do nauki, nauczycieli i uczniow wzieła górę i przestałam się uczyć kiedy nie miałam na to ochoty.
Wówczas karano mnie niższym sprawowaniem, mimo , że nie miałam spóźnien ani nieobecności i mimo że byłam w samorządzie klasowym, angażowałam się w życie kulturalne szkoły i miasta.
Miałam bardzo dobre, bo "stać cie na lepsze stopnie". Wyobraźcie sobie moje rozgoryczenie! Miałam zawsze średnią powyżej 4. Chyba nawet nigdy poniżej 4,4. Ale nie mogłam mieć wzorowego, bo "stać mnie na więcej".
Paranoja. Nie zależało mi na tym napisie "wzorowe", ale sam fakt mnie tak irytował, że znów wpadłam w depresję. ((która ciągneła się od podstawówki).
Depresja opuściła mnie w 2. połowie II klasy LO, kiedy to olałam wszystko. Już nie zależało mi na niczym. Nigdy nie miałam okresu buntu wobec innych. To oni się buntowali przeciw mnie.
W liceum wciąż rodzice mówili mi abym się uczyła, uczyła, uczyła , uczyła. Żygałam tymi słowami.
idąc na studia pałałam nadzieją na to, że to inne życie, że wykładowcy niczego nie będą wymagać w sensie "gadać mi żebym sie przykładała", a że skoro wyjadę, to rodzice też nie będa mieli nic do gadania.

Ale nie. Teraz gdy znów moje serce rozkochało się w Wiedzy (bo zawsze lubiłam ją zdobywać, ale moja psychika miała blokadę), to już od samego początku moja mama mówi "pamiętaj, na studiach się nie imprezuje tylko uczy". Gdy sptałam mojej gospodyni (przy mamie) czy moge póxniej czasem wracać to moja mama powiedziała"na strudiach sie uczy".

Nie chciałam imprezować. Nie chciałam sie spotykać dzień w dzień ze znajomymi. Chciałam się uczyć i być najlepszą w swoim fachu. Wiem, że mam ku temu możliwości i że bym to osiągneła. Wiem, że mogłabym zdać maturę raz jeszcze i to nie na 70% jak w tym roku, ale na 80-90.
Ale już nie chce.

Moja mama , babcia i inni ludzie nie potrafią pojąć że przez to że mi o tym mówią "że mam się uczyć, nie imprezować i być najlepszą" sprawiają, że znów wraca moja fobia szkolna, kltórą jestem pewna że miałam.
Studia były dla mnie furtką na uwolnienie się od niej, ale moja najbliższa rodzina zamyka ją przede mną.

Tłumaczę im o co chodzi. Tłumaczę im na pocżątku na spokojnie , że ja chcę się uczyć, ale gdy mi o tym mówią to nabieram obrzydzenia.
Mówią mi wówczas że "to jest nienormalne i że mi się zdaje".
I mówią swoje.

Jesli tak dalej pójdzie to nie osiągnę nic. I to nie jest bunt. To jest psychiczna blokada, którą uwierzcie chciałabym rozwalić. Zlikwidować. Lekceważyć.
Chcę się uczyć, zdobywać wiedzę, czytać, pochłaniać książki!
Ale nie mogę. Nie gdy ktoś ode mnie tego wymaga. Wtedy mój organizm się broni- zaczynam być zmęczona, boli mnie głowa, chce mi się płakać.
To nie zależy ode mnie.
Ale nikt może tego pojąć. Nie zamilkną, tylko będą mowić. A później będą mieć pretensje, że nic nie osiągnęłam.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
zjadam_glodne_dzieci
Administrator



Dołączył: 15 Kwi 2009
Posty: 425
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Szydłowiec
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 15:44, 05 Paź 2009    Temat postu:

Cóż mogę rzec... Jakaś część mnie, która pamięta wszystkie zniewagi świata, najchętniej rozszarpała by tych ludzi, ale tego nie zrobi, bo moja obecna osobowość na to nie pozwoli.

Przetchlinka napisał:
Byłam bardziej uczuciowa, wrażłiwa, nie lubiłam ( i mówiłam to otwarcie) rozmawiać o "pierdołach". Chciałam rozwikłać zagadki wrzechświata, a dzieci gadały o ... nawet nie pamiętam o czym one rozmawiały.. nie za bardzo ich słuchałam.

Sam się sobie przypominam jak to czytam.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.goodangel.fora.pl Strona Główna -> Gniazdo Lucyfera Wszystkie czasy w strefie GMT + 6 Godzin
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin